Skocz do zawartości
thc-thc

centrummarihuany

Marihuana będzie legalna


weeed

Recommended Posts

Przeczytajcie sobie dość spory artykuł na temat legalizacji w USA, ten kraj idzie do przodu!


 

Świat coraz wyraźniej dostrzega, że kosztownej globalnej wojny z marihuaną nie można wygrać. A demonizowana marycha jest w istocie mniej szkodliwa niż tolerowane alkohol i tytoń.
 
Słynny na całą Amerykę Uniwersytet Oaksterdam to instytucja w istocie wyjątkowo skromna. Jego siedziba na rogu 17. ulicy i Broadwayu w kalifornijskim Oakland kryje się pomiędzy chińską restauracją a sklepem z kapeluszami. Wystarczy podejść bliżej głównego wejścia uczelni, by po charakterystycznym zapachu marihuany szybko rozwikłać tajemnicę jej dziwacznej nazwy.
 
Uczelnia zajmująca się trawką powstała w 2007 roku. Jej założycielem jest 47-letni Richard Lee, który wpadł na ten pomysł po powrocie z wycieczki do Holandii, gdzie marihuana jest legalna od 1976 roku. Dzisiaj w jego szkole uczy się około 500 studentów. W ciągu dwóch lat istnienia uczelni jej mury opuściło już 4 tys. osób.
 
Zakres nauczania w Oaksterdam jest dość nietypowy. Uczniowie zgłębiają tajniki wiedzy o marihuanie. Poznają dzieje prawnej batalii o jej legalizację, studiują historię uprawy, chodzą na lekcje gotowania, gdzie uczą się przyrządzać na przykład pesto z trawką. Zajęcia – jak przekonuje założyciel uczelni – są prowadzone z myślą o leczniczym zastosowaniu marihuany. Tylko w takich celach można ją legalnie palić w Kalifornii i w 12 innych stanach USA. W zeszłym tygodniu w stanie Michigan powstała kolejna uczelnia z charakterystycznym listkiem w godle.
 
Ból głowy, problemy z zasypianiem, ADHD, choroba Alzheimera – to tylko część dolegliwości, które mają ustąpić po wypaleniu skręta. Wystarczy 200 dol. za wizytę i z lekarskim zaświadczeniem w ręku pacjent może zaopatrzyć się w zioło w specjalnych aptekach. W Kalifornii skręty na receptę pali 300-400 tys. osób rocznie.
 
Oaksterdam to tylko jeden z pomysłów coraz potężniejszego lobby, które od lat walczy o legalizację trawki w Stanach Zjednoczonych. O tym, jak prężnie ono działa, może świadczyć internetowy czat z Barackiem Obamą zorganizowany w marcu przez Biały Dom. Internauci mogli zgłaszać i głosować na pytania, które miały być później zadane prezydentowi. Efekty okazały się zaskakujące. W sferze „Zielona energetyka i miejsca pracy” pierwsze dwa pytania dotyczyły marihuany. W sferze „Stabilność finansowa” – pierwsze cztery. W kategorii „Budżet” były to trzy najpopularniejsze pytania.
 
W ostatnich tygodniach batalia o legalizację trawki przybrała na sile. Na początku listopada w Portland w stanie Oregon otwarto pierwszy coffee shop w USA. Cannabis Cafe to formalnie lokal dostępny tylko dla osób ze wskazaniami lekarskimi. Miesięczna karta wstępu kosztuje 25 dolarów, w tym jest jedna porcja używki gratis.
 
Według sondażu amerykańskiego Instytutu Gallupa z października, o ile jeszcze w 2000 r. 31 proc. Amerykanów opowiadało się za legalizacją marihuany, dzisiaj jest to już 44 proc. – Po raz pierwszy wiatr wieje nam w plecy, a nie w oczy – mówi „Newsweekowi” profesor Ethan Nadelmann, założyciel i dyrektor Drug Policy Alliance, amerykańskiej organizacji domagającej się dekryminalizacji trawki.
 
Efekty działalności marihuanowego lobby już widać. W lutym prezydent Obama zarządził, by prokuratorzy federalni nie ścigali już używania marihuany do celów medycznych w stanach, które takie praktyki tolerują. Problem polega bowiem na tym, że prawo federalne wciąż uznaje palenie marihuany za przestępstwo.
 
Skąd ta nagła zmiana? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Legalizacja trawki przyniesie miliony budżetowi państwa – od lat powtarzają zwolennicy marihuany. Argument ten stał się niezwykle popularny w czasie obecnego kryzysu. Raport przygotowany cztery lata temu przez ekonomistów z Uniwersytetu Harvarda nagle zyskał na aktualności. Wynika z niego, że legalizacja trawki przyniosłaby budżetowi USA 10-14 mld dol. rocznie oszczędności. To m.in. suma utraconych podatków, których nie można pobierać za działalność niezgodną z prawem, oraz kosztów aparatu ścigania. Raport poparli m.in. Milton Friedman, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla, oraz 500 innych naukowców.

 

Zwolennicy trawki chętnie sięgają też do porównań z czasów Wielkiej Depresji, kiedy kryzys stał się jednym z głównych powodów zniesienia prohibicji na alkohol. Wprowadzona w latach 20. XX wieku prohibicja poniosła fiasko. – Państwo ma mniejszą kontrolę nad produktami, których używania zakazuje, niż nad tymi, które dopuściło do sprzedaży i opodatkowało – mówi prof. Nadelmann.
 
Uprawa marihuany to świetny biznes, nad którym władze nie mają kontroli ani nie czerpią z niego zysku w postaci podatków. Według szacunków w samej Kalifornii roczne zbiory warte są 14 mld dolarów. To więcej niż dochody z upraw rolnych. Lokalna policja dobrze wie, kto uprawia trawkę. – Nie likwiduje jednak plantacji, bo nie ma to sensu z politycznego, a już z pewnością nie z ekonomicznego punktu widzenia – mówi profesor Nadelmann. Według niego to najlepszy dowód na to, że państwo powinno jak najszybciej zalegalizować i opodatkować dochody z uprawy marihuany.
 
Tym tropem poszły już władze Oakland. W połowie tego roku mieszkańcy miasta zgodzili się w referendum (80 proc. głosów „za”) na opodatkowanie właścicieli licencjonowanych aptek, w których można kupić marihuanę. Płacą 18 dolarów od każdego tysiąca zysku. Oakland liczy, że wpływy do miejskiej kasy wzrosną z tego powodu w pierwszym roku o milion dolarów. Nawet kalifornijski gubernator Arnold Schwarzenegger, który zasłynął wprowadzeniem surowych ograniczeń palenia tytoniu w miejscach publicznych, chce debaty na temat legalizacji i opodatkowania trawki. To, że pomysł ten pojawia się w momencie, gdy stanowa kasa świeci pustkami, z pewnością nie jest czystym zbiegiem okoliczności.
 
Tysiące kilometrów na południe od Los Angeles marihuana również jest częstym tematem debaty publicznej. Tyle tylko że argument łatania dziury budżetowej nie jest dla władz państw latynoskich w tej dyskusji najważniejszy. Potężne gangi narkotykowe od lat sieją terror, korumpują polityków, sędziów i policjantów. W ciągu ostatnich trzech lat w narkotykowych wojnach w samym Meksyku zginęło blisko 13 tys. osób. Z Ameryki Łacińskiej pochodzi niemal cała produkowana na świecie kokaina, znaczna część heroiny i marihuany. Kartele narkotykowe mają się świetnie i zarabiają na szmuglowaniu odurzających substancji krocie. Szacuje się, że aż dwie trzecie ich dochodów w Meksyku pochodzi ze sprzedaży marihuany .
 
Autorzy opublikowanego w lutym tego roku raportu Latynoamerykańskiej Komisji ds. Narkotyków i Demokracji (podpisali go m.in. byli prezydenci Brazylii, Kolumbii i Meksyku, brazylijski pisarz Paulo Coelho oraz peruwiański – Mario Vargas Llosa) domagają się zmiany strategii walki z narkotykami, bo dotychczasowa zawiodła na całej linii. Chcą m.in. legalizacji marihuany na własny użytek i traktowania narkomanów jak pacjentów, a nie przestępców.
 
Tą drogą poszły już władze Meksyku. W sierpniu zdecydowały, że nie będą karać osób, które zostaną złapane z niewielką ilością narkotyków. Jedna osoba może mieć przy sobie pół grama kokainy, 40 gramów marihuany albo 50 miligramów heroiny. Meksyk chciał wprowadzić podobne prawo już w 2006 roku, ale napotkał sprzeciw ze strony administracji George’a W. Busha. Tym razem Biały Dom nie interweniował. Również w sierpniu argentyński sąd najwyższy stwierdził, że karanie obywateli za posiadanie narkotyków na własny użytek jest wbrew konstytucyjnej wolności jednostki. Miesiąc później podobne oświadczenie wygłosił sąd kolumbijski. Brazylia i Ekwador również poważnie rozważają dekryminalizację trawki.
 
„Czy wojna z narkotykami to fikcja?” – pytał w jednym z ostatnich numerów prestiżowy tygodnik „The Economist”. Według wyliczeń Europejskiego Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii (EMCDDA) większość osób oskarżanych o posiadanie narkotyków nigdy nie trafia do więzienia albo otrzymuje śmiesznie niskie wyroki w porównaniu do kar przewidzianych w kodeksach. Na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie za posiadanie marihuany grozi pięć lat więzienia, w rzeczywistości zaledwie 0,2 proc. oskarżonych trafia za kratki, pozostali zaś otrzymują jedynie pouczenia.
 
Pozornym paradoksem okazuje się fakt, że państwa, które mają najmniej restrykcyjne prawo, mają też najmniej problemów z narkomanami. Spożycie marihuany w Holandii, gdzie bez większego problemu można zaopatrzyć się w jointy w legalnym coffee shopie, jest niższe niż średnia europejska. Z danych opublikowanych przez EMCDDA marihuanę pali 5,4 proc. Holendrów, podczas gdy średnia unijna wynosi 6,4 proc.
 
Podobnie jest w Portugalii, gdzie od 2001 roku posiadanie niewielkich ilości narkotyków (nie tylko marihuany, ale też m.in. kokainy i heroiny) na własny użytek nie jest karane, a osoby uzależnione zamiast za kratki trafiają na odwyk. Przeciwnicy tego rozwiązania straszyli, że Portugalia stanie się narkotykową mekką. Uzależnienie od narkotyków wśród Portugalczyków miało wzrosnąć kilkakrotnie. Czarne scenariusze jednak się nie spełniły. Według badań amerykańskiego Cato Institute dekryminalizacja narkotyków w Portugalii nie spowodowała zwiększenia liczby osób po nie sięgających. Co więcej – zauważalnie spadła liczba zgonów z powodu przedawkowania oraz przestępstw popełnianych pod wpływem narkotyków.
 
Eksperci uważają, że coraz większe poparcie dla legalizacji trawki to nie tylko skutek kryzysu gospodarczego i porażki, jaką poniosły państwa w walce z narkotykami, ale także zmian demograficznych. – U władzy jest teraz pokolenie powojennego baby boomu, które dorastało w latach 60. XX wieku i które w większości paliło kiedyś trawkę – przekonuje profesor Nadelmann. Do palenia mj (od mary jane, potocznej nazwy marihuany) w młodości przyznało się wielu polityków, m.in. były prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton (słynne: „Paliłem, ale się nie zaciągałem”). Prezydent Obama również wyznał, że w młodości sięgał po trawkę. Na pytanie, czy się zaciągał, odparł z uśmiechem: „Chyba o to w tym chodzi”.
 
Palenie trawki, w przeciwieństwie do zażywania twardych narkotyków, coraz powszechniej nie jest uważane za złe. Co więcej, marihuana stała się elementem kultury masowej. Trawka pojawia się w popularnych serialach oglądanych na całym świecie, m.in. w „Gotowych na wszystko”, a także w kreskówce „Simpsonowie”. Doczekała się nawet serialu, w którym gra główną rolę – powstało już pięć sezonów „Trawki” („Weeds”), w produkcji są dwa następne. Amerykanin Richard Laermer, który obserwuje najnowsze trendy w pop kulturze i jest autorem kilku książek na ten temat, m.in. „2011: Trendspotting for the Next Decade”, podkreśla, że jeszcze kilka lat temu wyznanie na antenie, iż paliło się trawkę, byłoby nie do pomyślenia. Dzisiaj nawet lekarze publicznie przyznają, że marihuanę przez lata demonizowano. Lester Grinspoon, emerytowany profesor psychologii Uniwersytetu Harvarda, uruchomił nawet stronę internetową (www.marijuana-uses.com>), gdzie internauci mogą podzielić się z innymi użytkownikami wiedzą, na jakie dolegliwości pomaga im trawka.
 
Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) opublikowanego w połowie lat 90. wynika, że zażywanie trawki jest mniej szkodliwe od konsumpcji alkoholu i tytoniu. Raport został wówczas utajniony – jak twierdził ówczesny szef WHO – w obawie przed wzrostem narkomanii.
 
Do podobnego wniosku doszli w 2007 roku eksperci, których badania opublikowało prestiżowe pismo medyczne „The Lancet”. Oceniali oni szkodliwość 20 wybranych narkotyków, biorąc pod uwagę m.in. prawdopodobieństwo śmierci z przedawkowania, siłę uzależnienia oraz skutki społeczne i koszty opieki zdrowotnej. W ten sposób powstała lista najgroźniejszych specyfików. Pierwsze miejsca zajęły heroina i kokaina. Alkohol jest na piątym miejscu, tytoń na dziewiątym, a marihuana dopiero na 11.
 
Nawet Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne (AMA) wezwało niedawno rząd do usunięcia marihuany z listy niebezpiecznych substancji (co ciekawe, jeszcze kilka lat temu AMA sprzeciwiała się zdjęciu z niej marihuany) i dopuszczenia jej do celów leczniczych. To jednak nie przekonuje przeciwników trawki, którzy wciąż są w większości, i podkreślają, że marihuana może uzależniać, a palący regularnie sięgają później po tzw. twarde narkotyki.
 
Instytut Gallupa przewiduje, że już za cztery lata po raz pierwszy w historii przewagę mogą zdobyć zwolennicy trawki. A wtedy politycy z pewnością chętnie ją zalegalizują. W końcu palacze marihuany to także ogromna rzesza potencjalnych wyborców.
 
Współpraca: Marek Rybarczyk; Daniel Lyons, Nowy Jork; Jessica Bennett, Oakland
Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Miesięczna karta wstępu kosztuje 25 dolarów, w tym jest jedna porcja używki gratis.

Ha zauważyliście? Użyli słowa używka, a nie tak jak zazwyczaj w mediach czyli narkotyk czy dzieło szatana itp.

SoulJahmoim zdaniem są bardzo obiektywni, dali linki do różnych artykułów, zarówno mówiących pozytywnie jak i negatywnie. Nie należy być bezgranicznie zapatrzonym w plusy mj bo nie wiemy co nam przyszłość przyniesie...

Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Nie mogło obejść się bez wytłuszczonej czerwonym kolorem propagandy :( czytasz sobie czytasz o legalizacji a tu zaraz pierdu link "uważajcie palenie trawki powoduje raka jąder" i co to CenzurA ma być!? Ale ogólnie artykuł dobry.

no tak czytalem w skupieniu a tu jak zobaczylem to z rakiem jader to spadlem na plecy :wesolych:

Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Poland! Wake up...

"Skąd ta nagła zmiana? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Legalizacja trawki przyniesie miliony budżetowi państwa – od lat powtarzają zwolennicy marihuany. Argument ten stał się niezwykle popularny w czasie obecnego kryzysu. Raport przygotowany cztery lata temu przez ekonomistów z Uniwersytetu Harvarda nagle zyskał na aktualności. Wynika z niego, że legalizacja trawki przyniosłaby budżetowi USA 10-14 mld dol. rocznie oszczędności."

Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Nie mogło obejść się bez wytłuszczonej czerwonym kolorem propagandy :( czytasz sobie czytasz o legalizacji a tu zaraz pierdu link "uważajcie palenie trawki powoduje raka jąder" i co to CenzurA ma być!? Ale ogólnie artykuł dobry.

Na następnej stronie jest ciąg dalszy:

">>>...ale chroni przed nowotworem jelita grubego"

Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Gość uncorupted

Może dzięki tym informacją i podpisaniu traktatu lizbońskiego. Unia wymusi na polskim rządzie depenalizację!!

Jak zajmują się pierdołami typu 14 latki beda mogły prowadzic samochod który maksymalna prędkością osiagnie 45km/h.

To ustawą antynarkotykową też się zajmą!

Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Traktat lizboński mówi o nadrzędności prawa unijnego nad państwowym.

Czym właściwie jest Traktat Lizboński…?

 

Posunięcie procesu integracji europejskiej w kierunku większej unifikacji i centralizacji, a co za tym idzie, osłabienia pozycji i kompetencji państw członkowskich…

 
Zadziwia mnie, ile osób pyta mnie dzisiaj, co to właściwie jest Traktat Lizboński. Ileż z tych osób przyznaje, że nie potrafią powiedzieć o nim nawet kilku prostych słów swoim dzieciom czy dziadkom. I wszyscy dodają: gdyby mógł Pan nam to w prosty sposób objaśnić. To nie takie łatwe, ale spróbuję to wyjaśnić.
 
1. Unia Europejska (teraz UE, wcześniej Wspólnota Europejska WE, dawniej Europejska Wspólnota Gospodarcza, EWG) definiowana jest na podstawie traktatów [umów] zawartych między państwami członkowskimi. Nazywane są one zazwyczaj od miejsc, gdzie zostały przyjęte. Pierwszym był Traktat Rzymski w 1957 roku. Ostatnim był Traktat z Nicei z 2001 roku.
 
2. Wszystkie traktaty – z wyjątkiem pierwszego – są rozwinięciem i zmianą traktatów wcześniejszych, jako osobne dokumenty nie mają sensu. Nie można ich właściwie zrozumieć, jeśli nie mamy obok traktatu je poprzedzającego.
 
Każdy traktat oznacza tu drobne, w tym wypadku zasadnicze, posunięcie procesu integracji europejskiej w kierunku większej unifikacji i centralizacji, a co za tym idzie, osłabienia pozycji i kompetencji państw członkowskich*.
 
3. Radykalną innowacją miał być traktat, który był też nazwany Traktatem Konstytucyjnym (lub Konstytucją Europejską) z 2004 roku. W naszym [tj. Czechów - przyp. KG] imieniu podpisał go premier Gross. Traktat ten był dokumentem odmiennym, zarówno pod względem treści (ogromna liczba zmian), jak i formy (był tekstem całkowitym, który zastępował wszystkie wcześniejsze umowy). Doprowadziło to – wraz z użyciem słowa Konstytucja w jego tekście i nazwie – do tego, że do jego zatwierdzenia wymagane było w wielu krajach powszechne referendum. Wyniki znamy: traktat został w 2005 roku odrzucony przez obywateli Francji i Holandii.
 
4. W ramach niemieckiej prezydencji UE w pierwszej połowie 2007 roku, kanclerz Angeli Merkel udało się przekonać państwa członkowskie (w tym Republikę Czeską, reprezentowaną przez premiera Topolánka), że „wadami” Traktatu Konstytucyjnego były jedynie:
 
- jego forma, ponieważ Konstytucja została napisana jako tekst całościowy. Dzięki temu można było ją przeczytać i zrozumieć;
 
- kilka zanadto „kłujących w oczy” kwestii, które przypominały, że Unia Europejska staje się państwem (flaga, hymn, prezydent, święto narodowe, itd.) i przestaje być organizacją międzynarodową.
 
Dlatego zaproponowała [Angela Merkel - przyp. KG] przepisać Traktat Konstytucyjny jako zupełnie inny tekst, w formie poprawek do istniejących traktatów. Ta metoda została przyjęta w czerwcu 2007 roku a ponieważ tekst był dopracowywany jeszcze w drugiej połowie tegoż roku w ramach prezydencji portugalskiej, otrzymał nazwę Traktat Lizboński.
 
5. Ten „nowy” traktat nie jest jedynie częściowym, a już z pewnością nie małym, dodatkiem (nowelizacją) do istniejących umów. Powstały traktat różni się w sposób fundamentalny. Mimo to, na poziomie elit politycznych uzgodniono, że wszystkie kraje będą starały się zatwierdzić ten traktat w parlamentach (aby przypadkiem obywatele ponownie nie odrzucili traktatu w referendach). Co więcej, traktat był zatwierdzany w większości krajów niezwykle szybko i jest potwierdzone, że w niektórych krajach parlament przyjął go wcześniej, aniżeli jego tekst zaistniał w rodzimym języku. Wyjątkiem jest Republika Czeska, gdzie wobec tego traktatu istnieją silne polityczne obiekcje. Doprowadziło to do tego, że u nas [w Czechach - przyp. KG] – jako jedynym kraju UE – traktat ten nie został w parlamencie nie tylko uchwalony, ale do tej pory nawet poważnie go nie rozpatrywano. Traktat został przyjęty przez parlamenty w Niemczech i Polsce, ale do tej pory nie podpisali go tamtejsi prezydenci.
 
6. Specyficzna jest sytuacja w Irlandii, gdzie zgodnie z konstytucją w sprawie takiego dokumentu powinno się odbyć referendum. Miało ono miejsce w czerwcu 2008 roku, a jego wynikiem było „nie” dla traktatu. Zgodnie z dotychczasowymi traktatami o UE taki dokument musi być uchwalony jednomyślne. Odrzucenie go w jednym kraju oznacza całkowity brak ratyfikacji.
 
Unia Europejska czeka teraz na:
 
- ewentualne nowe referendum w Irlandii,
 
- rezultat dyskusji w Republice Czeskiej,
 
- podpisy prezydentów Niemiec i Polski.
 
Niemiecki prezydent czeka na stanowisko niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, polski prezydent ma swoje zastrzeżenia, ale przede wszystkim nie chce być tym, kto naciska na Irlandczyków ku nowemu głosowaniu.
 
7. Traktat Lizboński jest w swej istocie odrzuconym traktatem konstytucyjnym. Wszystko, co najważniejsze, w nim pozostało. Wyraźnie potwierdził to główny negocjator Traktatu Konstytucyjnego, były prezydent Francji Giscard d’Estaing: – Różnica między pierwotną Konstytucją a niniejszym Traktatem Lizbońskim dotyczy raczej w podejścia, niż treści” („The Independent” z 30 października 2007 roku).
 
8. Jakie są główne zmiany, które ten traktat przynosi w porównaniu z dotychczasowym stanem?
 
a) Traktat Lizboński na szeroką skalę przenosi kompetencje z poszczególnych krajów członkowskich do „Brukseli”, czyli na organy UE. Chodzi też o bardzo wrażliwe obszary polityki społecznej, energetyki, podatków pośrednich, sprawiedliwości, bezpieczeństwa, spraw wojskowych, polityki zagranicznej itd. (Powstanie np. europejska policja, która będzie mogła interweniować na terytorium wszystkich państw członkowskich).
 
B) Traktat ustanawia prawo jak gdyby chodziło o państwo typu federalnego (jednakże nie obejmujące gwarancji typowych dla konstytucji państw federalnych – nie ma tam nawet tego, co było w Konstytucji federalnej Czechosłowacji do 31 grudnia 1992). Wprowadza kategorię wyłącznych kompetencji Unii, które są nadrzędne względem kompetencji państw członkowskich. Jeśli dotychczas zasadniczą cechą był „podział kompetencji” lub podział suwerenności, to zamiast niego powstaje suwerenność „europejska”. Ponadto, wprowadza się tzw. uprawnienie Unii do wsparcia, które pozwala UE na interwencję w takich dziedzinach, jak „ochrona i poprawa zdrowia ludzkiego, przemysł, kultura, turystyka, edukacja, szkolnictwo wyższe, młodzież, sport, obrona cywilna … „. UE będzie posiadała moc interweniowania w państwach członkowskich w zasadzie we wszystkich sprawach. Jest to wzmocnione także z tego powodu, że Traktat Lizboński bynajmniej nie wspomina o jakichkolwiek „wyłącznych kompetencjach” państw członkowskich, a zatem o wykazie obszarów, w których UE w żadnym wypadku nie śmiałaby interweniować.
 
c) Traktat w ponad pięćdziesięciu obszarach wprowadza głosowanie większościowe, choć dotychczas konieczne było w tych kwestiach podjęcie decyzji w sposób jednomyślny. Państwa członkowskie w taki sposób utracą jeden z atrybutów swej suwerenności (możliwość zablokowania inicjatywy, której nie popierają).
 
d) Jest przewidziana osobowość prawna Unii Europejskiej, co jest bliskie powstaniu nowego państwa.
 
e) Zmniejsza się waga głosu mniejszych krajów, w tym Republiki Czeskiej, a wzmacnia się waga głosu większych krajów. Pomija się zasadę równości państw, większego znaczenia nabiera liczba obywateli. Waga głosu niemieckiego zwiększy się prawie dwukrotnie, natomiast waga naszego głosu [czeskiego - przyp. KG] głosu przeciwnie, dwukrotnie się zmniejszy.
 
f) Tzw. klauzula przejściowa pozwala, aby sama Rada Europejska (27 szefów państw lub rządów) podjęła decyzję o możliwości decydowania większością głosów, chociaż chodzi o obszary, w których powinno się podejmować decyzję jednomyślnie.
 
g) Traktat obejmuje bardzo szeroko pojętą Kartę Praw Podstawowych UE. Będzie ona miała podobną moc, jak sam Traktat Lizboński, a zatem jej roszczenia i pierwszeństwo będą stawiane przed konstytucjami poszczególnych krajów członkowskich, w tym naszego [Czech - przyp. KG].
 
9. Traktat Lizboński jest krokiem wstecz względem odrzuconej Konstytucji Europejskiej. Jest dokumentem, który oznacza wyraźne przesunięcie od Europy państw do Europy jednego europejskiego państwa. Oznacza przejście od dobrowolnej, stale uzgadnianej i potwierdzanej współpracy państw europejskich w tysiącu konkretnych kwestii do jednej raz na zawsze obowiązującej dominacji organów i instytucji unijnych nad organami i instytucjami poszczególnych państw członkowskich. Traktat prowadzi do pogłębienia deficytu demokracji.
 
10. Parlament Republiki Czeskiej o wszystkich tych sprawach ma obecnie prawo zadecydować. Od momentu obowiązywania Traktatu Lizbońskiego, ta możliwość przestanie istnieć.
 
Autor: Václav Klaus
Tłumaczenie: Krystyna Greń
Źródła oryginalne: Mlada Franta Dnes, Klaus.cz
Źródło polskie: New World Order
Odnośnik do komentarza
Share on other sites

Gość
This topic is now closed to further replies.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Polityka prywatności link do Polityki Prywatności RODO - Strona tylko dla osób pełnoletnich, 18+