Skocz do zawartości
thc-thc

darmowe nasiona marihuany

Recommended Posts

Opublikowano

Jadłem łysiczki i Cubensis B+
Łysiczki jadłem na pierwszy raz, prawie na pusty żołądek i wykręciły mnie strasznie, momentami było ciężko jednak tripa wspominam dobrze
Po Cubensisach mialem bardziej lajtowe przezycia ( ok 1,5g ususzoych ) Jedyne słowo jakie przychodzi mi na mysl to błogooość

 

nie mialem brechty jak po łysiczkach, ani tak mocnych halunów ale czułem sie cuuudownie wszystko było przepiękne, chmury, drzewa itd
do momentu jak nasz towarzysz podrózy nie dostał zapaści ( ok 4-5 godz po spożyciu )Chłopaczyyna zemdlał i zaczął sie telepac ( griby szamał nie raz, nie dwa, nawet nie pięć ;d ) Niezłej paranoi nam narobil, jednak na szczescie faza juz z nas schodziła ( on zjadł ponad dwukrotnie większa porcje tj. ok 3-4g ) i daliśmy rade go ogarnąć, po jakiejś godz było z nim juz wszystko wporzadku
Ogolnie taka podróż 1-2 na rok w sprawdzonym miejscu i towarzystwie polecam

 

Przeżycia można zapamietac na długo

  • 4 tygodnie później...
  • Replies 49
  • Created
  • Ostatniej odpowiedzi

Top Posters In This Topic

Gość Psylocibis
Opublikowano

Hoho widzę swoj klimat

dorzucę swoje 5 groszy a więc...

 

wybraliśmy się z trzema ziomkami w często odwiedzane nigdy nie zawodzące miejsce. Po godzince roboty mieliśmy już 60 psylosów na lepka. Oczywiście wszystkie poszyły w szame. Pierwsze poł godzinki jak wiadomo cisza poki co. Pozniej nagle lekka fazka zaciska, idąc co mnie niesie do przodu, choć pozna pora roku gorąca nieprzeciętnie, szedłem w samej koszulce. Idąc tak sobie zaczałem otwierać ryj mając wrażenie że polykam cały świat i jestem go w stanie ogarnąć otworem gębowym

 

Dopiero po godzinie czasu siadając na asfalcie z kamyczkow tworzących jego mieszankę zaczeły układać się w ch*j symetryczne czaszki ktore spływały jak strumyk wzdłuż drogi do złudzenia realistycznie. Idąć (będąć w ruchu raczej nie dostrzegałem w tym momencie (błenie nazwę) halucynacji. Z upływem czasu widziałem na niebie przerozne psychodeliczne kminy. Niebo jebitnie zmieniało swój kolor-raz zielony raz niebieski, raz różowy. Myślałem że deszcz pierdolnie jak zrobiło się fioletowe

 

Pozniej z chmur tworzyły się symetryczne uklady, widziałem cale rzędy sfinksów, wielkie postacie ktore wedrowaly, wiry, wizualizacje chmurne układające się jak te z windowska mediaplayer (na przykład). Siadłem i podziwiałem cholerną sztukę.

Fazka ściskała jakieś 5-6 godzin. Jeszcze pod koniec będąć na zewnątrz myslalem że już koniec ale wchodząć do domu obraz mi się szerzył- węrzył, w pinie, w poziomie. Naprawdę fajne doświadczenie. patrząć na ćmika momentalnie zamienił się sploniętego ( cały byl z popiołu) w ktorym dopatrzyłem się twarzy demona.

Przy kolejnym grzybieniu już podczas wędrówek spostrzegałem wiszące uśmiechnięte twarze- a raczej teatralne maski wiszace na krzakach.

Ogolnie podczas wszystkich grzybień miałem (oraz inni ludzie) typowo nieganjowe rozkminy.

Bardziej życiowe, przyszlosciowe, co zrobilem nie tak, co ja robie, co moge zrobic, nasuwaly się też pytania oczywiste na ktore odpowiedzi są znane. Podsumowując najmocniejszy psychodelik z jakim miałem przyjemność.

 

Polecam każdemu z ty że raz-dwa na rok bo wtedy to ma sens. Czlowiek po jednym tripie sam dochodzi do mądrego wniosku iż raz na dluższą metę będzie racjonalne. Pozdrowienia dla wszystkich szamanów :peace:

Opublikowano

Jedząc grzyby w większych ilościach (4-5g) też mam CEV-y gdzie dany obraz składa się z mniejszych. Tworzy się coś na kształt mozaiki. Ostatnio będąc w fazie najwyższej fali, jednocząc się z podłogą i korzeniami drzew pode mną oraz gwiaździstym niebem nade mną miałem dziwny obraz. Widziałem twarz kobiety, która składała się z twarzy tysiąca innych kobiet.

 

Wszystkie elementy mozaiki były ruchome i zmieniały barwę, sprawiając że główna halucynacja - wizja zmieniała się, płynęła, poruszała. I tak najpierw widziałem kobietę, gdy chciałem przyjrzeć się elementowi mozaiki, bo wydawało mi się, że była nim moja naga koleżanka  to obraz zmieniał się w tygrysa.

Tygrys zaczął biec, zmieniały się kolory jego sierści i pasków, w końcu zaczął na mnie ryczeć. Nie słyszałem go, dlatego było to jak niemy film. Straciłem poczucie siebie, przestrzeni i czasu. Po prostu trwałem, a wraz ze mną drzewa, ziemia i niebo.

 

Wydawało mi się, że trwam dłużej niż to co jest dookoła mnie, zwykle uważane za stare, stałe itd.

Poza tym grzyby obnażają względność wszystkich absolutnych pojęć, a także pokazują nieustanną zmianę. Przecież my- ludzie średnio co 7 lat jesteśmy innymi ludźmi fizycznie. Tyle czasu musi potrwać by każda komórka ciała umarła choć jeden raz. Mentalnie też jesteśmy inni. Często patrząc na zdjęcia z dzieciństwa mówimy - to jestem ja. Nic bardziej mylnego. Wtedy mieliśmy inne cele, inny ogląd rzeczywistości, wyznawaliśmy inne wartości. Z biegiem czasu umysł ludzki szuka czegoś stałego, przywiązuje się do pewnych rzeczy materialnych i idei- jednym słowem sam określa jaki chce być.

 

Będąc dziećmi tempo zmian jest szybkie, do tego wykształcamy pewne organizmy dające nam poczucie bezpieczeństwa, uniknięcia stresujących sytuacji. Nie ma w tym nic złego pod warunkiem, że rozumiemy swoje zmiany i akceptujemy siebie. Niestety większość tych rzeczy dzieje się podświadomie, a my nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ten strach jest w nas, a grzyby pomagają nam go poznać. Nie koniecznie musimy z nim walczyć. Wystarczy akceptować słabość, znaleźć jej przyczynę i w podobnej sytuacji zachować się inaczej, by nie stawiać dookoła siebie nowych murów.

Trochę się rozpisałem, może reszta innym razem:) Trochę żałuje, że nie ma tu marco86 on miał fajne rozkminki i ciekawe spostrzeżenia. I zgadzam się z przedmówcą do grzybów należy z szacunkiem - rzadko a dobrze. Ja po podwieczorku z kapeluszami potrzebuję około 4-5 miesięcy przerwy, choć bywa i tak, że spontanicznie je zjem, bo czuje wstając rano, że dziś jest dzień na spotkanie z kapeluszami;d

Gość Psylocibis
Opublikowano

wytlumaczcie mi jedną rzecz- jak wy to robicie że po zjedzeniu 5-6 czy nawet 10 giecikow macie jakąś banie ja szamam 60-70 świeżych czyli załóżmy 50-80g i trans dorasta waszego.

Opublikowano

wytlumaczcie mi jedną rzecz- jak wy to robicie że po zjedzeniu 5-6 czy nawet 10 giecikow macie jakąś banie ja szamam 60-70 świeżych czyli załóżmy 50-80g i trans dorasta waszego.

Ja jem cubensisy:D Łysice polskie tylko w sezonie. Musisz pamiętać, że grzyby to w 90% woda, więc jeśli wyschną Ci to otrzymasz ok 5 g sychego z tych 60-70 świeżych:) Prosta sprawa;d Wcinanie świeżych jest fajniejsze, bo mnie psylocyny się utlenia do atmosfery- lepiej świeżaki klepią, ale te nie zawsze są

  • 4 miesiące temu...
  • 5 miesięcy temu...
Opublikowano

Apropo tabelki, to czegoś takiego dawno szukałem, ale i tak brakuje mi tam gatunku meksykańskiego :(.

Ostatnio wszamaliśmy z kumplami kapelusze. Poniżej wklejam TRka. Dosyć długi, ale mam nadzieję, że warty przeczytania

Pojechaliśmy z kumplami na działkę jednego z nich. Było to praktycznie kompletne odludzie (nawet wsią bym tego nie nazwał). Było nas 6-ciu, z czego jeden z zamiarem zachowania trzeźwości, aby nas pilnować (jak się spisał wspomnę potem). Pogoda niestety nie dopisała. Już w trakcie jazdy zaczęło ostro siąpić, przejściowo, ale kilkukrotnie i konkretnie. Nie ma co było liczyć na suchą ściółkę w lesie. O 16, po dotarciu na miejsce nie zastanawialiśmy się długo. Przed intoksykacją skupiliśmy się tylko na rozpaleniu ogniska, bo już wtedy zrobiło się dosyć chłodno, a nie wiadomo było co przyniesie wieczór. Pokrótce objaśniłem wszystkim zgromadzonym najistotniejsze fakty i zalecenia, ażeby uniknąć jakichkolwiek późniejszych nieprzyjemnych sytuacji, z uwagi na fakt, iż większość przystępowała do tego po raz pierwszy.

Z początku zastanawialiśmy się ile materiału przyjąć. Ja przybyłem tam z zamiarem spożycia 2g (zgodnie z zaleceniami dostawcy), jednak dzień wcześniej czytałem w internecie sporo opinii porównawczych i dowiedziałem się, że odmiana meksykańska od tzw. B+ nie odbiega zbytnio mocą. Biorąc pod uwagę fakt, iż poprzednim razem jedząc B+ wziąłem ich 3,1g podniosłem próg do 2,5g. Dawka ta podległa jednak jeszcze korekcie z uwagi na grupowy entuzjazm przemawiający za liczbą 3. Wszystko dokładnie odważyliśmy i spożyliśmy w tym samym czasie. Nie robiliśmy tego na puste żołądki, ponieważ poprzednim razem pamiętam, że miałem lekki „żar w piecu” co trochę negatywizowało początek podróży. Ja zjadłem dużo wcześniej paczkę sezamków, a potem, przed samą konsumpcją rozpracowałem filety śledziowe w sosie pomidorowym. Wszyscy żuli grzyby przez około 2-3 min. Po czym równomiernie połknęli, zapijając piwkiem na stymulację trawienia. Wybiegając nieco poza czas wątku napomknę, że mogłem jednak przyjąć materiał na pusty żołądek, ale z czymś innym w tym samym czasie (np. bulionem/zupką chińską), gdyż cała faza weszła ze sporym opóźnieniem i bardzo delikatnie.

Z niecierpliwością udaliśmy się w pobliże wspomnianego ogniska. Każdy starał się o tym nie myśleć i po prostu czekać, ale ci, którzy wyruszali po raz pierwszy nie mogli się wyciszyć i pozwolić czasowi płynąć oraz przynieść to co i tak było już nieuniknione. Szczerze mówiąc było to trochę irytujące i wywoływało (przynajmniej w moim odczuciu, jako u osoby która w zasadzie odpowiadała za jakość materiału) lekki „kwas” i narastanie poczucia winy w miarę upływu chwil, nie przynoszących póki co nic. Wiedziałem, że wszystko nabierze pędu i zimplifikuje swoje rozmiary niczym tocząca się z góry kula śniegu, jednak klimat się zgorszył co uszczypnęło pewną porcję pozytywnej energii, z którą pierwotnie podszedłem do całej sprawy. Zgorszenie postępowało wręcz wykładniczo. Uspokajałem, że faza może nadejść dopiero po ponad godzinie, ale każdy podchodził coraz bardziej sceptycznie. Nie dużo później od upływu tej wspomnianej godziny, postanowiliśmy pójść się przejść. Idąc leśną drogą również powoli zacząłem odczuwać niedosyt (pieprzone konformistyczne zatrucie). Pamiętając jeszcze całkiem dobrze moją poprzednią fazę uznałem, że coś słabo „wchodzi”. Tłumaczyłem to wspomnianym wcześniej ówcześnie załadowanym żołądkiem, co raczej było faktem. Wyczekiwałem już z niecierpliwością wykręcających się gałęzi drzew i zaburzenia skali. Kolega, z którym wcześniej już konsumowałem grzyby, wróciwszy z nieco bardziej oddalonego obszaru, bez żadnego zawahania w głosie powiedział, żeby też się zapuścił trochę głębiej, sam. Wtedy wahadło percepcji rozbujało się na dobre. Wszelkie drzewa wyglądały nieco upiornie, ale nie obawiałem się nich, gdyż już wtedy poczułem spójność z naturą. Wszystkie roślinne (i nie tylko) elementy nabrały ludzkiego, bardzo zrozumiałego charakteru. Czułem niesamowitą więź i przynależność względem otoczenia. Kolejną rzeczą była pulsacja barw. Nie tak wyrazista jak za poprzedniej podróży, aczkolwiek zahaczająca o szerszą perspektywę. Paleta kolorów sięgała od chłodnego błękitu i drobnego fioletu, po ciepły i niesamowicie energiczny pomarańcz i czerwień. Drzewa i ich gałęzie też nie zwijały się niczym węże aż tak dynamicznie i drastycznie jak wcześniej, jednak ogólny klimat był niezwykle silny. Skupiłem się wtedy nie tyle, co na oddzielaniu poszczególnych dystorsji zmysłowych, a na ogólnych doznaniach płynących z całości w kontekście duchowym. Zaciekawiło mnie jaką formę przybierała wtedy rzeczywistość, zależnie od mojego nastawienia. Jak wiadomo gałęzie drzew rosną różnorako, jedne bardziej w dół, inne w górę. Relatywnie do obecnego nastroju dostrzegałem tylko jedną ich pulę, tj. przy jakiejś nawet drobnej pozytywnej myśli dostrzegałem tylko tego zagięte ku górze, co kojarzyło mi się z uśmiechem, natomiast przy jakimś negatywnym odczuciu widziałem te „smutne”.

Przechadzając się po łonie natury znalazłem kawałek ciekawego patyka, pozornie niczym nie odbiegającego od normy. Uznałem go jednak za cenny dar – prezent od lasu. Wtedy dotarła do mnie myśl – czas wracać do znajomych. Pożegnałem się więc telepatycznie z zakątkiem, w którym wtedy gościłem i ruszyłem pewnym rytmicznym truchtem w kierunku grupy. Zacząłem nabierać prędkości, bowiem mijające młode muchomory czerwone wydawały się entropijnie wyrastać „na bieżąco” w moim otoczeniu. Najbliższe skojarzenie? Zapadający się za mną grunt, który nie pozwala mi zwlekać. Dołączywszy do stada zaprezentowałem swój prezent towarzyszom. Z początku egoistycznie, jednak w końcu zgodziłem się dać go potrzymać jednemu z kumpli. Ten baran chwycił go i bez chwili namysłu wyrzucił gdzieś w dal. Nie potrafię opisać uczucia, które wtedy mną zawładnęło. Przez chwilę nawet życzyłem mu bad tripa, jednak dotarł do mnie jak gdyby głos z przestrzeni mówiący „Olej to, bądź ponad to, to on tego nie pojmuje w stopniu, w jakim powinien, to wystarczająca kara”. Ruszyliśmy dalej. Kolejnym zjawiskiem była fraktalizacja elementów leżących na drodze. Wszelkie drobinki (patyki, kamienie, igły z drzew) zaczęły formować się w istotne i logiczne kształty, zupełnie jakby były opisane skończonym, dosyć prostym i bez czynnika zmiennego (generycznego) wzorem matematycznym. Człowiek miał wrażenie, że świat stawał się prostszy i bardziej dopasowany do naszych potrzeb. Idąc tak tą drogą natrafiliśmy w końcu na zbocze prowadzące nad jezioro. Stwierdziłem, że nie ma co marnotrawić energii potencjalnej i schodzić powoli, więc uderzyłem lotem nurkowym w dół wąwozu. Całe zbieganie było niezwykle dynamiczne. Czułem się naprawdę, jak w jakiejś dolinie, lecąc odrzutowcem. Zaburzenie paralaksy zintensyfikowało to wszystko jeszcze bardziej. Człowiek miał w takiej sytuacji wrażenie, jakby wszystko co było w tle (tj. nie było w chwilowym centrum uwagi), znacznie bardziej odbiega od normalnego sposobu przesuwania obrazu. To nadawało ten niezwykły i charakterystyczny dynamizm. Po drodze minął mnie kolega, który najwidoczniej przekraczał właśnie barierę dźwięku, bo zniknął w mgnieniu oka, a po jego przelocie nie usłyszałem nawet drobnego szelestu). Gdy dotarliśmy na miejsce, zorientowaliśmy (ja i mój ponaddźwiękowy znajomy), że gdzieś zgubiliśmy resztę szwadronu bojowego. Stwierdziliśmy, że skoro idzie z nimi osoba znająca ten teren lepiej niż ktokolwiek, pozostaniemy na miejscu. Po krótkim odpoczynku zdaliśmy sobie sprawę, że ich migracja trwa dosyć długo. Chwilę potem zerwałem się z misją poszukiwawczą, a kolega pilnował perymetru. Biegnąc w zupełnie innym kierunku napotkałem na średniej szerokości potok, który wydawał się granicą interwału podróży. Miałem wrażenie, że gdy przekroczę strumień nastąpi epicka zmiana rozdziału. Po chwili zastanowienia i rozpatrzenia „za i przeciw” (przeciw – potencjalne zatracenie poczucia lokalizacji, tj. zgubienie się) postanowiłem przekroczyć ów linię po niezbyt stabilnie wyglądających kilku bardo drobnych gałązkach. Zachowując ostrożność i zniżając swój środek ciężkości dotarłem bezpiecznie na drugą stronę. Wspomogłem resztki swojego trzeźwego i logicznego myślenia obmyciem mordy wodą ze wspomnianej rzeczki. Niesamowite. Podążając nowo odkrytym szlakiem uświadomiłem sobie, że tak naprawdę to mój system artykulacji nie ogarnia napływających z mózgu informacji. Nie tyle, że został on w jakiś sposób upośledzony. Kwestia dotyczyła niezliczonej ilości myśli wydobywających się z mojego umysłu. Po prostu zabrakło mi mocy obliczeniowej. Funkcje myślowe były nadążały jednak za stanem faktycznym i wewnątrz siebie byłem w stanie ogarniać rzeczywistość, jaka nastała. Do czasu. Stwierdziłem, że najlepszym wyjściem w kwestii komunikacji międzyludzkiej, będzie będzie używanie prostych i krótkich, wręcz lapidarnych, zwrotów, słów-kluczy, bo na więcej nie mogłem sobie pozwolić.

Cały czas słyszałem w oddali odgłosy znajomych, co mnie uspokajało podczas planowania późniejszego powrotu. Dotarłem w pewne miejsce w lesie, gdzie napotkałem przed sobą taką wyjątkowo mroczną szkółkę leśną. Zinterpretowałem to, jako znak, że czas zawrócić. Rozejrzałem się i spostrzegłem nieopodal dosyć gęsto porośnięte mchem miejsce. Czują napływający z niego pozytyw przysiadłem sobie na moment, aby poznać jego zwyczaje i charakterystykę. Miałem wrażenie, że jest to myśląca istota, więc go pogłaskałem. Uczucie towarzyszące przy jego dotyku było po prostu abstrakcyjne z perspektywy trzeźwej osoby (której strzępki gdzieś jeszcze we mnie się gnieździły). Po krótkie sesji wymiany doświadczeń postanowiłem powrócić do grona podróżników. Wyłaniając się z gęstwiny leśnej spostrzegłem człowieka. TRZEŹWEGO CZŁOWIEKA! Pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy – udawaj normalnego, trzeźwego człowieka. Nic z tego. Panika wzięła górę. Nawiałem z miejsca kontaktu na druzgocącą fali entuzjastycznego krzyku, jakoby miała wpływ na szybkość, z jaką się poruszam. Po drodze minąłem moich towarzyszy. Oznajmiłem tylko dobitnie, że TAM KTOŚ JEST, nie zwalniając nawet trochę. Droga wydawała się zbyt otwarta i prosta. Instynkt wziął górę i zapędził mnie do buszu, gdzie zaniepokojony chwytałem najdrobniejsze sygnały, aby zobrazować nastała sytuację. Siedzą w paprociach zorientowałem się, że koszulka, którą mam może znacząco wpłynąć na odkrycie mojej pozycji (była w biało czerwone paski), postanowiłem więc ją zdjąć. Po chwili jednak trochę zrobiło mi się chłodno. Wcześniej jednak brak izolacji od otoczenia sprawił, że poczułem absolutną jedność z przyrodą. Koledzy w aurze śmiechu stopniowo poruszali się w kierunku obozu, ja z kolei postanowiłem, że ich poobserwuję, zamiast się ujawniać, pomimo, że zagrożenie ze strony obcego, normalnego człowieka minęło. Szedłem na przełaj, aby pozostać niezauważonym. Poskutkowało to penetracją pobliskiego bagna, które wtedy jednak wydawało się idealnym schronieniem. Poczułem się jak żołnierz w Wietnamie, który kilka lat temu zgubił swój pluton i teraz ostrożnie próbuję się wasymilować do jakiejś grupy ze swojego gatunku. Z czasem odgłosy ustały. Zupełnie utraciłem położenie mojej ekipy. Nie łamałem się jednak, bowiem nie było jeszcze tak późno, ciemno i zimno. Podążałem skokowo, po parę kroków wzdłuż drogi, starając się odłożyć panikę na drugi plan. Faza minęła apogeum, jednak nic nie wskazywało, abym mógł się porozumieć z kimkolwiek. Idąc tak i kontemplując zdałem sobie sprawę, że muszę się przygotować na najgorsze – przejście przez kawałek ucywilizowanego terenu, aby powrócić na główną drogę, a z niej na działkę kolegi. Tylko taką drogę jako tako pamiętałem, poza tym było już dosyć ciemno i inne opcje były raczej poza zasięgiem i zbiorem możliwości. Wtedy usłyszałem coś pluskającego w potoku obok drogi. Podszedłem, aby zbadać sprawę. Myślę, że to była ryba. Wizja schwytania, wypatroszenia i usmażenia sytego pstrąga od razu zagościła w mojej głowie opanowanej przez głód, który wcześniej pozostawał stłumiony. Zdałem sobie jednak sprawę, iż jest to mało wykonalne i muszę się skupić na powrocie do oazy spokoju i trzeźwości, czyli ciepłego i pełnego zupek chińskich domku. Idąc sukcesywnie w stronę ocalenia przyglądałem się częściowo zachmurzonemu niebu. Zadziwiające było to, że gwiazdy po spojrzeniu na firmament okryty całunem nocy pojawiały się stopniowo, w miarę wpatrywania. Sporo z nich wydawało się lekko bujać, a niektóre migały, prawie jak kierunkowskazy. Wtedy również zdałem sobie sprawę, jak istotną rolę pełni księżyc, odbijając światło od Słońca po zmroku. W mieście nie jest to może aż tak zauważalne, jednak na takich dzikich terenach, bez interferencji łuny z lamp ulicznych bił on naprawdę mocnym światłem, jak na porę dnia. Nie ukrywam, że dosyć skutecznie oświetlał on drogę i najbliższe mi otoczenia.

Sponiewierając się tak dalej, tracąc powoli nadzieję na sen przy piecyku spostrzegłem osobę idącą w moim kierunku. Pierwsza myśl „no ta, wlazłem na jakieś pole, a przede mną idzie jego właściciel”. Okazało się, że to był jeden z moich znajomych. Obydwoje zdumieni napotkania akurat tej ścieżki prawdopodobieństwa powymienialiśmy się przez chwilę doświadczeniami. Zauważyłem, że kumpel ma w ręku dosyć sporego kamulca. Wtedy dopiero przyszło mi do głowy, że ja też powinienem sobie coś sprawić, na wszelki wypadek, jakby potencjalnie napotkany dzik nie rozumiał języka polskiego. Temat jednak szybko popadł w niepamięć, z uwagi na słowotok z obydwu stron. Zastanawialiśmy się, gdzie dokładnie jesteśmy, gdzie jest reszta, jak dość do domku i W JAKI SPOSÓB DO CHOLERY MÓJ KUMPEL ZAOPATRZYŁ SIĘ W KALOSZE? Tłumaczył się, że był wcześniej w domku i podobno nikogo tam nie było. Nikogo oprócz naszego wzorowego opiekuna, który jak sie potem okazało na pytanie „gdzie jest reszta” odparł „A, wyjebali gdzieś w las”. Nie mam mu tego za złe, skąd jednak prawie padłem z beki jak to usłyszałem.

Cały czas nakłaniałem znajomego, abyśmy jeszcze zahaczyli o domek, po dolnokończynowy sprzęt ochronny również dla mnie, kumpel jednak się wykręcał, bredził i cały czas utrzymywał chęć natychmiastowego rozpoczęcia poszukiwań reszty załogi. Widać było, że przechodzi ten sam natłok myślowy, który ja miałem przechodzą przez potok koło jeziora. Nie ogarniał chłop, ja w sumie też do końca nie potrafiłem się określić. Szliśmy tak wzdłuż drogi, ale jakieś 3 metry obok. Nie wiem, czy zrobił to celowo czy podświadomie, ale chyba próbował mi pokazać jak to jest zajebiście mieć takie kalochy na takim terenie. Tłumaczyłem mu, że powinniśmy albo iść dosłownie wpizdu, prostopadle do drogi albo wkroczyć na nią dla lepszej wygody podróży. Za bardzo nie odniosło to skutku, ale temat przestał być istotny, gdy napotkaliśmy mistyczną leśną ambonę, dosyć wiekową, bo była na tyle zgnita, że dwóch osób by raczej nie zdzierżyła, zwłaszcza między obiadem a kupą. Kumpel dobrawszy się do mizernie wyglądającej drabinki, wdrapał się jakoby u góry była ostatnia butelka wody pitnej na Ziemi. Gdy już pozacieszał się wystarczająco, zaczął kontemplować na temat oderwania od rzeczywistości. Przyrównywał panujący „nastrój” do palenia marihuany, gloryfikując tamtym momencie grzybową fazę. Tłumaczył, że czuje się jak w grze, jakby był wklejony do tej fikcyjnej rzeczywistości. Swoją drogą miałem to samo odczucie, zwłaszcza patrząc na kumpla na tle jeziora. Wydawał się jakby nieumiejętnie wklejony w Paintcie w leśno-wodny krajobraz, jakby na niego i jezioro światła padało z dwóch oddzielnych perspektyw. Po długiej i wyczerpującej gonitwie myśli, którym język nie potrafi sprostać, zacząłem się narastającą we mnie komórką trzeźwości zastanawiać, jak go skłonić do bezpiecznego zejścia. Gdy zapytał jak tu jest wysoko, wiercąc się niczym Adam Małysz na belce startowej zalałem się trochę potem. Momentalna reakcja negująca jego zamysły zdołała go na szczęście uspokoić. Ciekawe jest to, że obydwoje uważaliśmy, iż jeden drugiego wkręca, a tak naprawdę wytrzeźwiał i pilnuje drugiego. Po odłożeniu sprawy ekstrakcji ziomka z ambony na dalszy plan, zszedłem z drabiny. Znajomy ucichł na moment, a kiedy wznowił rozmowę, przy przymkniętych drzwiach naszło mnie wrażenie, że głos pochodzi od budki samej w sobie. Nagle zaczęła się wydawać abstrakcyjnie wysoka. Z uwagi na fakt, że mój umysł powoli trzeźwiał, czułem się trochę zmieszany. Postanowiłem się nie odzywać, aby nie prowokować nieznanej potencjalnej formy bytu. Po krótkiej chwili już teraz monologu, kumpel zwrócił się do mnie pytająco, aby upewnić się, że tam w ogóle jeszcze jestem. Co miałem zrobić. Przypominałem mu, żeby jednak pomyślał nad zejściem, zwłaszcza, że księżyc okrył się chmurami i zrobiło się naprawdę ciemno. Kumpel pełen aspiracji na zmianę otoczenia opuszczając się powoli tyłem na drabinkę zorientował się, że brakuje jednego szczebla, zaraz na samej górze. Sama drabinka też nie wyglądała na bezwzględnie stabilną, co stresowało nas obydwu. Znajomy uzmysłowił sobie wtedy, że ten brakujący stopień to metafora luki, jaka go dzieli między fazą a rzeczywistością. Jako, że należy do tzw. Krótkonożnych, miał niezwykły problem z pominięciem tego jednego stopnia. Zaproponowałem:

- słuchaj, może opuść którąś nogę, ja zssunę lekko ci kalosza, nie zdejmując go jednak, aby zrobić ci taki „slot” który by ci nakierował nogę na stopień?

Wtedy kumpel uzmysłowił sobie, że tak naprawdę chodzi mi o jego kalosze, o które zabiegałem od samego początku. Pomysłu oczywiście nie zaaprobował, jednak zbliżający się nieopodal samochód skłonił go do wręcz rapidalnego wydobycia własnej osoby z tej klatki. Z początku myśleliśmy, że to leśniczy, więc się lekko skitraliśmy. Kiedy jednak odjechali zdaliśmy sobie sprawę, że to ostatnia szansa na ocalenie i trzeba ich dogonić. Pognaliśmy więc sprintem, jak dwóch debili za autem. Okazało się oczywiście, że to byli nasi znajomi. Wyjaśnili nam kilka spraw, między innymi to, że dwóch ziomków pojechał po wódkę do sklepu w bluzach na lewą stronę, bo podobno ich nie klepnęło. Nie wiem w sumie jak to możliwe. Wiem, że każdy ma w sumie inny metabolizm, jeden do tego znacznie odbiegał masą od reszty, ale oni upierali się, że ledwo poczuli pozytywny nastrój. Wyjaśniło się też, że ziomek, którego spotkałem pod konie wędrówki faktycznie był w domku i w istocie dowiedział się, gdzie jest reszta (tj. część udała się do sklepu, a jeden cały czas siedział w domku, choć kumpel będąc tam go nie zauważył). Wracając opętani głodem i zmęczeniem dyskutowaliśmy jeszcze sporo na temat doznań i sytuacji, które nas spotkały. Ja znalazłem sobie nowy „prezent od lasu”, którym był podpruchniały, ale spory i prawie idealnie prosty badyl.

Wracając do tematu dwóch ziomków, co ich duch mistycyzmu niezbyt chwycił, to nie mam pojęcia co do takiego kształtu sprawy. Później zjedli jeszcze dodatkowe 3,5g, ale z jeszcze bardziej mizernym skutkiem. Czytałem gdzieś, że organizm generuje niezwykle silną tolerancję, ale jest ona krótkotrwała i następuje dopiero po ok 1 dniu od zjedzenia. Skąd więc prawie zupełny brak doświadczeń u osób, które nigdy w życiu grzybów nie jadły? Jeden kolega raczej na dobre sobie odpuścił po tym trefnym wypadzie, jednak drugi chce niebawem spróbować ponownie. Jak myślicie, powinien może połączyć konsumpcję z inhibitorami MAO (oczywiście przy zachowaniu odp. diety na parę dni przed).

W kwestii podsumowania chciałem jeszcze zaznaczyć, że cały trip, tak jak poprzednio przy konsumpcji B+ był strasznie zdylatowany czasowo. Cały czas miałem wrażenie, że minęło co najmniej kilkanaście godzin, a niekiedy nawet kilka dni. Prawda jest taka, że spędziliśmy w lesie niecałe 2,5 godziny ...


:peace:
Opublikowano

Apropo tabelki, to czegoś takiego dawno szukałem, ale i tak brakuje mi tam gatunku meksykańskiego :(.

Zarówno B+ jak i meksykańska są różnymi odmianami tego samego gatunku - Psilocybe Cubensis, czyli są w tabelce

A co do tripu - Zajebisty

Opublikowano

Dobrze Cie znów widziec Byndzek, trip swietnie opisany, musialo byc naprawde ciekawie, a motyw z kaloszami mnie poprostu rozjebal
Pozdrowienia

Gość
This topic is now closed to further replies.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Polityka prywatności link do Polityki Prywatności RODO - Strona tylko dla osób pełnoletnich, 18+